piątek, 17 marca 2017

Prowokacja w Starym Młynie

Za: Zaolzie, Polski Biuletyn Informacyjny
Numer 3/2005 (15)   CIESZYN  23 marca 2005

Prowokacja w Starym Młynie

Nie mieli żadnych szans obrony ani ratunku!

     Znaleźli się na celowniku skrytego zamachu na swoją wolność, a nawet życie ze strony czeskich służb specjalnych, które nie pozostawiły im najmniejszego pola manewru.
    Mogli zaryzykować życiem - grożono im jego odebraniem. O fakcie tej groźby te służby dobrze wiedziały, gdyż była elementem ich prowokacji. Oni natomiast nie mieli pojęcia, że chodzi o spisek. Mieli do wyboru – zginąć na miejscu, lub narażać się na więzienie. Dopiero wiele lat później okazało się, że to wszystko zostało skrupulatnie zaaranżowane przez czeską ubecję.


    Byli więc bez wyjścia. Gdyby ofiary w najśmielszej wyobraźni przewidywały, że chodzi o zdradziecki atak na ich życie i wolność ze strony legalnych czeskich organów władzy, mogłyby jeszcze w ostateczności próbować ratunku w ucieczce z Zaolzia, zabranego Polsce za przyzwoleniem Stalina w r. 1945 („ostateczne” granice Zaolzia, mające zostać wg traktatu z 1947 ustalone do r. 1949 – określono dopiero w wyniku rektyfikacji granic na podstawie układu z 13.6.1958).
    W razie powodzenia takiej ucieczki – dwu z nich nie czekałaby przedwczesna, okropna śmierć na skutek napromieniowania uranem ... Jak jednak miałaby np. 63-letnia kobieta uciekać z pilnie strzeżonego państwa, ogrodzonego ze wschodu zaoraną granicą a od zachodu kolczastym drutem? Jak uciekać z jedenastomiesięcznym dzieckiem? 
    To wszystko działo się już w okresie pełnego désintéressment komunistycznej Warszawy o losy zaolziańskich Polaków, czyli na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy ludowo-demokratyczna Czechosłowacja dumnie wkraczała na drogę rozwoju socjalistycznego. Niezłomna polskość bohaterów opisywanych zdarzeń była w oczach nowych zarządców tego skrawka ziemi cieszyńskiej przewinieniem, za które – ku przestrodze innych – należało bezwzględnie karać. Należeli przecież do tej grupy zaolziańskich autochtonów, którzy swoim dorobkiem i intelektem wspierali polskie życie społeczne stron ojczystych.
    Jadąc do Cieszyna od strony Trzyńca, tuż przed granicami miasta – w miejscowości Ropica – do przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia można było zauważyć pokaźny obiekt starego młyna, ze sklepem i piekarnią, będącego ongiś ostoją polskości. Dziś - jak na urągowisko - stoi tam sporych rozmiarów tablica z czeskim napisem „Starý mlýn”,  reklamująca sprzedaż żwiru, piasku i kamieni dekoracyjnych. Ani śladu historycznych murów, wśród których rozegrała się na początku lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku jedna z największych antypolskich, komunistycznych prowokacji na Zaolziu, murów które były świadkami tragedii zacnej rodziny Brannych i Brzusków oraz kilku innych, postronnych osób.
    Ropicki młyn był ongiś własnością  pp. Zuzanny i Franciszka Tomanków. Ich synem był wybitny działacz narodowy i religijny, ks. Rudolf Tomanek (ur. 1879), wieloletni współpracownik ks. Józefa Londzina, Prezesa Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego (jednej z największych postaci Ziemi Cieszyńskiej tego okresu), poseł do parlamentu wiedeńskiego, zakatowany przez Niemców w obozie  koncentracyjnym Dachau. Dzięki niemu stał się ropicki młyn miejscem spotkań elity polskiego duchowieństwa Śląska Cieszyńskiego, zwanym potocznie zaolziańskim Watykanem. Nic więc dziwnego, że miejsce o takich tradycjach religijnych i narodowych, o takim znaczeniu dla obrony polskości, stało się celem terrorystycznego ataku czeskich agentów bezpieczeństwa.
    Rodzinne tradycje młynarskie pp. Tomanków kontynuowała córka Maria, zamężna Branna, która z powodu śmierci brata, przeznaczonego na sukcesora ropickiego młyna, zrezygnowała z wyuczonego zawodu nauczycielki. Obok młyna i piekarni prowadziła dom otwarty dla każdego potrzebującego pomocy. Urodziła i wychowała pięcioro dzieci. Tuż przed wybuchem II wojny światowej straciła męża, niedługo potem Niemcy zastrzelili w pochodzie śmierci w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen jednego ze starszych, pełnoletnich już wówczas synów. Drugiemu udało się przeżyć wojnę na ciężkich robotach  za granicą. Choć pozostała sama z trójką nieletnich dzieci, jej duży, obszerny dom obok młyna stał się w czasie okupacji przytuliskiem dla prześladowanych przez okupanta zaolziańskich rodaków,  prześladowanych choćby za to, że ich syn służył w Wojsku Polskim na Zachodzie. Tak było w przypadku państwa Brzusków z Trzyńca, których pani Maria przygarnęła pod swój dach, co dało początek korespondencyjnej znajomości i późniejszej wielkiej wzajemnej miłości ich syna, żołnierza spod dowództwa gen. Maczka - Andrzeja Brzuski i Marii, starszej z córek państwa Brannych, zwanej może dla odróżnienia od matki Marylą. To dla niej powrócił po wojnie z Londynu, by z nią ułożyć sobie przyszłe życie.
     Opisuję ten romantyczny fragment  sagi rodziny Brannych, gdyż to właśnie fakt pobytu Andrzeja w czasie okupacji w Londynie stał się pretekstem do zrealizowania misternie uknutej  prowokacji.
     Nikt nie jest dziś w stanie stwierdzić, jakie powiązania łączyły w czasie okupacji panią Marię z zamieszkałym we Frydku (wówczas Protektorat Czech i Moraw) Bohumírem Míčkiem. W każdym bądź razie, jak wynikało z rozmów z Jej nieżyjącym już najmłodszym synem Janem, pani Maria miała wobec niego pookupacyjny dług wdzięczności. Kiedy więc – sam nieświadomy prowokacji – poprosił Ją w sierpniu 1951 o udzielenie schronienia znajomemu, który właśnie wrócił z Zachodu, bez wahania spełniła jego prośbę. O tym, do jakich szczegółów była przygotowana ta prowokacja, świadczy fakt, że osobą do której tak okrężną drogą szukano dojścia, nie była pani Maria, lecz jej zięć Andrzej. To Jego chcieli komunistyczni prowokatorzy ukarać za walkę o wolną Polskę w szeregach Wojska Polskiego na Zachodzie. Fakt przebywania w czasie drugiej wojny światowej w Anglii był znakomitym pretekstem do oskarżenia go przez czeskich prowokatorów o „kontakty z imperialistami i szpiegostwo na ich rzecz, na szkodę bratniej Polski Ludowej”. Andrzej pracował bowiem w polskim sądzie w Polsce i był obywatelem polskim (sic !). Jakaż to była przykładna  troskliwość czeskich towarzyszy o dobro Polski Ludowej!
    Prowokatorom udało się tymczasem upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Ofiarami prowokacji, obok mieszkańców ropickiego młyna i paru innych osób, których jedynym przewinieniem była ich polskość, stało się też kilkoro Czechów, zamieszkałych we Frydku i okolicy, krewnych i znajomych Bohumíra Míčka. Ten naraził się swoim komunistycznym współobywatelom tym, iż na prośbę przebywającego w Londynie byłego oficera armii czechosłowackiej, profesora filologii Karla Zbytka, udzielił schronienia powracającemu z Zachodu Hajdzie (pseudo „Studený”).  Najpierw zakwaterował go w swoim własnym domu, a potem kolejno u znajomych, nie wiedząc o tym, że protegowany profesora przeszedł na usługi komunistycznej bezpieki i jest jej prowokatorem.
    Andrzej zorientował się dość szybko, że cała rodzina znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Gość (czyli Hajda-„Studený“) powiedział mu, że jest brytyjskim szpiegiem. Wiedział też, że ma radiostację i jest uzbrojony. Groził mu bowiem, że w razie wydania go w ręce policji, zlikwiduje całą jego rodzinę. Mijały dni, tygodnie i miesiące, a gość ani rusz nie chciał się wyprowadzić. W końcu doszło do pierwszej, nieudanej zasadzki czeskiej bezpieki. Kiedy wtargnięto do młyna po raz pierwszy, „gość” niewątpliwie powiadomiony o akcji, ukrył się szybko, zostawiając na widoku  swój rewolwer. Obława spełzła jednak na niczym dzięki przytomności i odwadze Maryli, która wszedłszy do pokoju przed napastnikami zauważyła broń i trzymając na ręku swoją jedenastomiesięczną córeczkę, jednym ruchem ukryła rewolwer między sobą a dzieckiem.
    Niedługo potem nastąpił drugi atak. Było to nocą w marcu 1952. Doszło do strzelaniny. Jak podano do oficjalnej wiadomości, szpieg  zginął podczas ucieczki. W okolicy zawrzało. Rozpuszczono pogłoskę, że w młynie działała szajka fałszerzy pieniędzy, że znaleziono tam mnóstwo fałszywych dolarów. Przyjaźni dotąd i nierzadko wspomagani sąsiedzi odwrócili się od podejrzanych. Wykluczono ich z Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego, gdzie – zwłaszcza Andrzej był aktywnym działaczem miejscowego koła. Polskojęzyczny, komunistyczny Głos Ludu grzmiał głosem oburzenia nad „bandą agentów i szpiegów brytyjskiej służby wywiadowczej”. No i zaczęły się niekończące przesłuchania całej rodziny. Andrzej, jako główny oskarżony musiał się przed procesem nauczyć na pamięć podyktowanych zeznań i odpowiedzi na pytania. Były próby z suflerem. Podczas procesu, który odbył się w lutym i marcu 1953, wszystko musiało być zgrane, gdyż proces był transmitowany na żywo przez radio. „Dowodem winy” były zdjęcia niby to zabitego szpiega i jego sprzętu oraz „świadectwo przeprowadzonej sekcji zwłok”.
   Jako ciekawostkę – świadectwo tamtych czasów – warto przytoczyć fragment aktu oskarżenia (tłumaczenie własne): „Oskarżony Andrzej Brzuska służył w czasie wojny w armii zdradzieckiego, polskiego generała Maczka. Wrócił do Czechosłowacji będąc całkowicie pod wpływem reakcyjnej, antyludowej edukacji, której poddano go w wojsku polskim. W konsekwencji jego stosunek do ustroju ludowo-demokratycznego był całkowicie negatywny i to zarówno wobec Polski, jak i naszej republiki [...]  Oskarżony Míček, odwiedziwszy teściową Brzuski, Marię Branną, młynarkę z Ropicy, mógł się w tej sytuacji bez obaw zwrócić do Brzuski o ukrycie agenta, na co Brzuska wyraził zgodę [...] Studený zwrócił się do niego (Brzuski), aby pozyskał kolejnych współpracowników. Brzuska próbował pozyskać Jana Jungę oraz swego szwagra Jana Brannego, który współpracę obiecał”. Paradoksem w tej sprawie jest choćby fakt, że woźnica z ropickiego młyna, Jan Junga i student medycyny z Bratysławy Jan Branny, mieli niby to dostarczać „brytyjskiemu szpiegowi” poufne informacje na temat produkcji trzynieckiej huty żelaza.
    Oprócz Andrzeja i czeskich znajomych Bohumíra Míčki, na ławach oskarżonych zasiedli wszyscy mieszkańcy ropickiego młyna. Teściowa Andrzeja – 63-letnia pani Maria Branna, celowo została w aktach sprawy  odmłodzona o 10 lat, by można ją było bez skrupułów skazać na 15 lat więzienia. Żona – Maria Brzuska, zabrana od pozostawionej bez opieki  jedenastomiesięcznej córeczki, którą w końcu zajęli się dobrzy ludzie, lecz nie ci z najbliższego sąsiedztwa, lub rodziny, skazana została na 4 lata pozbawienia wolności.  Szwagierka Teresa, najmłodsza z rodzeństwa, otrzymała wyrok 3 lat więzienia. Szwagier Andrzeja Brzuski – Jan, najmłodszy z synów pani Marii Brannej, wówczas student medycyny, choć nie przebywał w ropickim młynie, lecz  w Bratysławie, skazany został na 8 lat więzienia. Wśród oskarżonych i skazanych znalazł się też pracownik ropickiego młyna, tamtejszy woźnica Jan Junga i jeszcze dwóch urzędników sądowych z prawobrzeżnej części Cieszyna, mieszkających na Zaolziu – Józef Folwarczny i Emil Kożusznik, obaj zamieszkali w Suchej  Środkowej, którzy pracując w jednym gmachu z Andrzejem, czasem towarzyszyli Mu w drodze do, lub z pracy.
    Nie znałam ani tej rodziny, ani jej historii. Nie tak dawno powiedziała mi znajoma z sąsiadującej z Ropicą wioski: „my wierzyli, że tam drukowali dolary”. Cóż mogło być gorszego, niż drukować zielone i nie dzielić się nimi z całą okolicą? Zresztą wszyscy bali się  nawet mówić o mieszkańcach ropickiego młyna, chyba że należeli do tej części zaolziańskiej społeczności, która odcięła się kategorycznie od poszkodowanych, tak jak Polski Związek Kulturalno-Oświatowy, czy komunistyczny Głos Ludu. Wśród znajomych i sąsiadów było wiele takich osób, które  uwierzyły, że nie bez przyczyny cała rodzina została wsadzona do więzienia i wszyscy głośno się od nich odcięli. Bali się z nimi kontaktować nawet po ich wyjściu z więzienia.
    Janka Brannego, który w pełni odbył zasądzoną mu karę 8 lat ciężkiego więzienia, poznałam w latach osiemdziesiątych, kiedy dogorywał na nowotwór kości na skutek silnego napromieniowania podczas wieloletniej, katorżniczej pracy w kopalni uranu w czeskim Jachymowie. Złośliwy rak wdał Mu się w szczękę złamaną podczas wcześniejszych przesłuchań czeskich służb specjalnych. Kiedy Go poznałam, był wyciszony, pogodzony z losem, pełen miłości do Boga, bez nienawiści do tych, którzy zniweczyli życie całej Jego rodziny, a którzy nigdy nie zostali rozliczeni, ani tym bardziej ukarani,  pomimo procesu rehabilitacyjnego, przeprowadzonego w roku 1967, po tym, jak jeden z oskarżonych i skazanych w tym samym procesie spotkał na ulicy prowokatora Hajdę, niby to zastrzelonego podczas akcji w ropickim młynie. Janek zmarł w ciężkim cierpieniu niedługo po śmierci Matki,  w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Wkrótce  po nim, na tę samą chorobę, zmarł Andrzej – również napromieniowany w kopalni uranu, u którego nowotwór zaatakował żebra połamane przez czeskich esbeków podczas przesłuchań. Niewiele przeżył też panią Marię Branną jej starszy syn Stanisław, który spędziwszy czasy okupacji w Austrii, ukończył po wojnie studia medyczne i teologię katolicką i był szanowaną postacią w austriackiej podalpejskiej wiosce i w swojej nadrzędnej kurii biskupiej. Był poważany przez swoich austriackich pacjentów i wiernych, lecz nie przez czeskich komunistycznych oprawców. Kiedy po latach, już po procesie rehabilitacyjnym zapragnął odwiedzić starą Matkę, czescy, komunistyczni prześladowcy nie dali za wygraną. By upokorzyć księdza, kazali Mu się na granicy rozbierać do naga.
    Spośród dawnych mieszkańców ropickiego młyna żyją już tylko trzy kobiety, dwie niewinnie skazane na karę więzienia córki pani Marii Brannej – Maryla i Teresa oraz będąca wówczas niemowlęciem, pozbawionym rodziców, córka Maryli. Żadna z nich nie chce wspominać tamtych wydarzeń, tej czeskiej komunistycznej zbrodni popełnionej na nich samych, a zwłaszcza na ich najbliższych, mężu i bracie, którzy w konsekwencji przypłacili tę prowokację życiem. Niechętne również wspominał tę zbrodnię Janek. Nie opowiadał o tych straszliwych wydarzeniach nawet Żonie, poślubionej kilka lat po wyjściu z więzienia. Nawet po latach, po rehabilitacji, bał się ją narażać na prześladowanie. Pozostały kopie dokumentów: aktu oskarżenia z roku 1953, decyzji o rozpoczęciu procesu rehabilitacyjnego oraz wyroku uniewinniającego z listopada 1967. Wszystkie z tego samego sądu wojewódzkiego w Ostrawie.
   Janek wybaczył swoim oprawcom. W Jego sercu do śmierci pozostała jednak nutka żalu do tych znajomych i bliskich, którzy uwierzyli prowokatorom i odwrócili się od Jego rodziny.
    Czy jednak wybaczenie powinno oznaczać zapomnienie? Czy historia powinna milczeć na temat czeskiej, antypolskiej prowokacji w ropickim młynie? Wiem, że interesowali się nią dziennikarze, ale ciekawe, czy znalazł się choćby jeden - polski lub czeski historyk, który poświęcił tej zbrodni rzetelne badania? Nie przypuszczam. „Rozdrapywanie  ran”, czyli ujawnianie czeskich, antypolskich ekscesów na Zaolziu nie leży w interesie obecnych zwolenników utrzymywania za wszelką cenę, poprawności wzajemnych stosunków polsko-czeskich. Nawet za cenę przemilczania, gorzkiej, acz niewygodnej prawdy i nie rozliczania przestępców. Widać nie leży to też w interesie wymiaru sprawiedliwości obecnej Republiki Czeskiej, gdyż zbrodniczy prowokatorzy nie zostali nigdy ukarani.
  Dużo mówi się ostatnio o nieprzedawnianiu zbrodni komunistycznych. Prowokacja w ropickim młynie była perfidną zbrodnią, popełnioną na polskiej rodzinie i innych Polakach a główny oskarżony z tej rodziny – Andrzej Brzuska - miał polskie obywatelstwo. Czy nie powinien się tym zająć polski Instytut Pamięci Narodowej? Mechanizm tej zbrodni nie został nigdy ujawniony!
    Choć nie byłam świadkiem tej tragedii, choć dowiedziałam się o niej, kiedy już wszyscy poszkodowani powrócili z katorgi, przejeżdżając koło miejsca, w którym stał ropicki młyn państwa Brannych, czeskojęzyczna tablica „Starý mlýn” zdaje się dla mnie być profanacją pamięci Janka i Jego Bliskich.
   Choć On w swoim gorącym sercu wybaczył oprawcom wszystkie krzywdy, to miejsce, gdzie nie ma  już murów Jego domu rodzinnego i ta tablica byłyby dla Niego, gdyby żył, głębokim upokorzeniem.

Ropicki Młyn - grafika

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz